Kolory tęczy i zieleni od podwórza

     Nie wszystkie pomysły teamu „Wrocław od podwórza”, który pracuje w ramach Europejskiej Stolicy Kultury, wydają mi się mieć sens i być potrzebne. O ile z sensem można jeszcze dyskutować, bo jest to wszak przejaw jakiejś sztuki, a ta powinna skłaniać do refleksji, jakakolwiek by ona nie była, to praktyczność i przydatność kolejnych instalacji można już śmiało samemu ocenić, chociażby na własny użytek.

     Tydzień temu na zaniedbanym, pełnym chaszczy, kałuż i wyschniętej trawy terenie pomiędzy Sky Towerem a dawnym hotelem „Wrocław” stanęło kilka płotów. W zamyśle artystów mają przypominać o przedwojennej zabudowie, jaka w tej części Wrocławia znajdowała się w okolicach dzisiejszej ulicy Powstańców Śląskich. Pomijając już fakt, że instalacja zniknie za jakiś czas ustępując miejsca nowym budynkom, jakie mają tu powstać, to płoty-barierki nie wzbudzają dużego zainteresowania przemieszczających się tuż obok i w pośpiechu ludzi. Instalacja czasami błyśnie w słońcu kolorami, bo ozdobiono ją wszystkimi barwami tęczy, ale przyciąga tym uwagę jedynie na moment i mało komu chce się brnąć w trawie, a po deszczu w błocie, by przyjrzeć im się bliżej, czy przeczytać na tablicy, jaki zamysł przyświecał autorom-artystom.

     Otwarcie instalacji było na swój sposób huczne. Nie z powodu ilości uczestniczących w nim widzów, czy rozmachu wernisażu, ale z powodu koncertu, jaki mogliśmy przy okazji wysłuchać. Zagrał zespół Vratch, a przekrój prezentowanych utworów musiał zadowolić każde gusta, była nawet interpretacja jednego z utworów czeskiego barda Jaromira Nohavicy. Zadbano również o ciało. Serwowane były kolorowe naleśniki, a także lemoniady. Gastronomiczna twarz odpodwórzowych wernisaży staje się powoli tradycją. Podczas wczorajszego, jaki odbył się Na Niskich Łąkach znów było coś dla ciała, tym razem w nawiązaniu do dzieła Joanny Rejkowskiej, a mianowicie orzeźwiająca, letnia lemoniada i niezwykłe, o zielonej barwie ciasto o obrazowej nazwie „mech”.

     Skąd mech na wernisażu? W cieście był odzwierciedleniem mchu, jaki znajduje się na murach dawnej, przedwojennej trafostacji Na Niskich Łąkach, od lat straszącej swoim wyglądem ruiny. Wokół jest malowniczo: park, płynąca leniwie Oława, dużo zieleni i jedynym zgrzytem w tym sielskim krajobrazie jest dzieło człowieka – potężna, betonowa trafostacja, a właściwie to, co z niej pozostało. Gdyby ją pozostawić samej sobie, natura z pewnością zajęłaby mury, dach i wnętrze budynku. Joanna Rajkowska postanowiła naturze w tym pomóc. Pod ścianami, na dachu, w otworach okiennych posadziła rośliny, na mury przeniosła mech z dachu, a z trzech oczodołów puściła szeroką kaskadą wodę, która ma wspomóc naturę, powoli acz systematycznie przejmującą od człowieka budowlę. Artystka, jak sama mówi, pewnie nie doczeka finalnego wyglądu swego dzieła, bo w pełni budynek zarośnie za kilkadziesiąt lat, ale niezwykłym doświadczeniem będzie dla niej i widzów możliwość oglądania owego procesu, rok po roku…


Efekt finalny zobaczymy za kilkadziesiąt lat?

     Na Dolnym Śląsku podobnych ruin mamy tysiące. Są większe i mniejsze, w lepszym i gorszym stanie, czasami już wchłaniane przez przyrodę, a czasami wciąż straszące wyglądem swoich pozostałości. Zieleń działa kojąco na człowieka, może więc dobrym pomysłem byłaby próba zwrócenia naturze tego, co już mu jest niepotrzebne? Umiejętne wplecenie roślinności może jej pomóc i przyspieszyć proces adaptacji, a budowle stać się mogą nie tylko nowym domem dla bogatej flory, ale również i dla lokalnej fauny.

Waldemar Brygier – NaszeSudety.pl
CMS by Quick.Cms| Projekt: StudioStrona.pl