Legenda o pokutnicach ze Starej Kamienicy

Wnuk księcia Henryka Pobożnego, książę Bolko z Jawora, którego nazywano Wielkim lub "Koroną Śląską", miał w swej drużynie kusznika o imieniu Żyboł. Kusznik ten pochodził z rodziny wiejskiego pastucha, który na podgórskich łąkach pod Karkonoszami owce pasał, a że celnością niejeden raz ludzi zachwycał i zdumiewał, w niejednej bitwie z ojcem księcia Bolka, łysym księciem Rogatką, brał udział. Młodemu księciu Żyboł też wiernie służył i raz nawet podczas walk z księciem Henrykiem z Głogowa o Bolesławiec i Chojnów, księcia Bolka w bitwie własną piersią osłonił. Ostrze miecza, które spaść miało na Bolka, jemu ciężką ranę zadało i chociaż Żyboł był synem pasterza wiejskiego, na rycerza na placu walki pasował go książę. 

     Tak kusznik Żyboł rycerzem został, a w znaku on i jego potomkowie, po wsze czasy z łaski książęcej mieli nosić owcę pod lipą stojącą. Żyboł nie nacieszył się jednak szczęściem zbyt długo. W trzy dni później, dzielny syn wiejskiego pastucha zmarł z odniesionej rany i upływu krwi, ale przed śmiercią zdążył wyjawić księciu największą tajemnicę swego życia. Konający rycerz powiedział, że piętnaście lat temu, gdy z księciem Rogatką był w Italii, miał jedynego nieślubnego syna z pewną ladacznicą toskańską, który teraz jeszcze tam przebywa. Prosił więc księcia, by po jego śmierci zechciał chłopcem tym się zaopiekować i na prawego rycerza go wychować. 

     Z wdzięczności za uratowanie życia książę Bolko obiecał konającemu spełnić jego prośbę i w kilka niedziel później, po powrocie do swego zamku w Jaworze, wysłał do Italii pewnego mnicha, którego zaopatrzył w ciężki mieszek, wypełniony złotymi monetami. Polecił mu odnaleźć w italskim kraju syna zmarłego rycerza i na wychowanie do jakiejś szlachetnej rodziny oddać. 

     Dobrze sprawił się wysłannik księcia. Odnalazł syna rycerza Żyboła w dalekiej Italii, w małej wsi Sibotto, zaopatrzył go jak na szlachetnie urodzonego przystało i burgrabiemu w Livorno na wychowanie oddał. Cztery lata młody Żyboł przebywał w Toskanii nad Morzem Liguryjskim. Przy boku burgrabiego ogłady rycerskiej nabrał, obyczajności i wielu pięknych słów łacińskich się nauczył, a i we władaniu mieczem też do dużej wprawy doszedł. Za resztę złotych monet, które z mieszka mnich na stole jakiemuś tam zubożałemu księciu italskiemu wysypał, młody Żyboł, na którego teraz Zabott wołano, na rycerza pasowany został. 

     Po piątym roku edukacji przywiózł go mnich ze sobą na Dolny Śląsk do Jawora i przed księciem postawił. Musiał książę Bolko po łacinie z nim rozmawiać, bo italskiej mowy nie znał, a młodzik od swego opiekuna niewiele po polsku się nauczył. 

     - Jak się zwiesz? - postawił mu pytanie książę, gdy młody rycerz o śniadej, południowej cerze i czarnej czuprynie, do stóp mu się pochylił.

     - Zibot z Zibotto ze szlacheckiej rodziny Owiec - padła śmiała odpowiedź.

     - Czy wiesz komu swój stan zawdzięczasz?

     - Tak, panie. Tobie i ojcu memu, który ci służył wiernie.

     - Co chcesz robić teraz?

     - Tobie służyć wiernie i na twą książęcą łaskę chcę zasłużyć - padła zwięzła odpowiedź. 

     W taki oto sposób młody junosza rycerzem przy księciu z Jawora został. Służył mu wiernie i niejeden raz swą tarczą z owcą w znaku osłaniał, za co tuż przed swoją śmiercią nadał mu książę, ciepłą jeszcze ręką, stary, kamienny kasztel nad rzeką Kamienicą, koło Jeleniej Góry. 

     W rok później wdowa po księciu Bolku, księżna Beatrycze, wezwała go do siebie i ze swą hafciarką, Niemką Hildegardą, ożenić mu się rozkazała. Spełnił rozkaz żony swego łaskodawcy rycerz Zibott i niemłodą już Niemkę do ołtarza, do ślubu poprowadził. W niecałe pół roku później powiła Hildegarda dziecko, które na polecenie starej księżnej mimo, że ojcem jego był jakiś knecht niemiecki, który przez Jawor przejeżdżał, uznał za swoje. Tak to stary zamek w Kamienicy, którą już wtedy Starą Kamienicą nazywano, zyskał pana i panią, którzy synowi niemieckie imiona, Otto-Gotsche, na chrzcie nadali. 

     Wyrastało to chłopię czysto niemieckiej krwi wśród słowiańskiego ludu i wśród murów starego zamku, który czasy Bolesława Wysokiego jeszcze pamiętał, a gdy do swoich lat doszło, za namową żony posłał go ojciec do Niemiec na naukę. 

     Nie nacieszył się rycerz Zibott kasztelem przez księcia mu nadanym, bo poddani i służba krzywo na niego patrzeli i za Niemca go uważali, ponieważ nigdy po polsku nie nauczył się mówić, a i Niemcy też go nie lubili, ponieważ po niemiecku nie rozmawiał. Z syna, po powrocie z Niemiec, też pociechy żadnej nie miał, bo ten tylko po niemiecku mówił i jak inni Niemcy ojca za Słowianina uważał i lekceważył. Trochę ze zgryzoty, a trochę też z tęsknoty za brzegami Liguryjskiego Morza, rozchorował się Zibott któregoś dnia i zmarł samotnie w swej komnacie, a zamek po nim przejął syn i wraz z matką rządy w nim sprawować zaczął. 

     Współczuli początkowo młodemu panu mieszkańcy Starej Kamienicy i nawet "sierotką" go nazywali. Jednak wkrótce przestali, gdy przekonali się, że jego rządy będą twarde i że życie jego poddanych nie będzie lekkie. Zaczął on rządzenie od tego, że od herbowej swej owcy przydomek "Schof" sobie nadał, co w tym czasie po niemiecku słowo "owca" oznaczać miało. Potem Otto-Gotsche Schof swych przyjaciół z Niemiec sobie sprowadził i drużynę pokaźną z nich stworzył, która jak i on po swojemu rządzić się zaczęła. Jeszcze później kolonistów z Niemiec ściągnął do Starej Kamienicy i ziemię, dotychczas przez wolnych kmieci uprawianą, im w dzierżawę nadawał, a starym jej użytkownikom, którzy z dziada-pradziada ją w pocie czoła orali, kazał lasy wycinać i pod nowiny karczować. Wykonania tych poleceń pilnowali jego niemieccy drużynnicy, a opornych i tych co ze skargą szli po sprawiedliwość do niego, w dyby drewniane zamykał i do lochu zamkowego wpychał. Był taki jeden wśród tych zamkniętych w lochu, co Mraka na niego wołali i co pachołkom zamkowym powiedział, że do samego księcia pójdzie po sprawiedliwość na rycerza Schofa, ale ten za to język obciąć mu kazał i oczy wydłubać. 

     Buntowali się poddani, patrząc na szerzącą się nieprawość. Nawet z cepami i widłami od gnoju na zamek pójść chcieli i go podpalić, ale niemieccy rycerze część tych buntowników na mieczach roznieśli, a resztę na dziedziniec zamkowy sprowadzili. Tu obie ręce osobiście rycerz Schof toporem na pniu im poobcinał, a potem za podzamczem na drzewach ich powiesić rozkazał. Polało się krwi chłopskiej wiele na dziedzińcu zamkowym, aż strach padł na wszystkich i chociaż zaciskając zęby i kułaki klęli brzydko, już cierpliwie wszelkie trudy i katusze znosili, wierząc, że po śmierci Bóg im to w Królestwie Niebieskim wynagrodzi. Powstało wówczas przysłowie ludowe, które po Dolnym Śląsku szybko się rozniosło: "Bije, jak Sierotka w Starej Kamienicy". 

     W kilka lat później ożenił się Otto-Gotsche Schof z jakąś hrabianką z Saksonii i nawet trzech synów z nią miał. Nie byli oni lepsi od swego ojca. Tak jak on robili co chcieli, a na swych poddanych jeszcze większe podatki i powinności nakładali. 

     Któregoś dnia, gdy ojciec był już stary i chory, a matka na zamku rządy sprawowała, najstarszy syn postanowił się ożenić. Tłumaczył matce, że już do swych lat doszedł i że ma w Jeleniej Górze upatrzoną na żonę córkę pewnego bogatego kupca, który solą handluje w mieście i w obrębie jednej mili od miasta. Nie podobało się jednak matce, by syn kupcównę za żonę brał. Tłumaczyła mu to parokrotnie, ale gdy ten uparcie przy ślubie obstawał, za odpowiednią zapłatą znajomą sobie mieszczkę z Jeleniej Góry namówiła i ta kupcównie truciznę podała. 

     Zmarła kupcówna w bólach okropnych i jękach na rękach młodego Schofa, a on po pogrzebie przesłuchał całą służbę w domu kupca i doszedł do tego, kto jego ukochaną zamordował. Mimo oporu, porwał jeleniogórską mieszczkę do Starej Kamienicy i tu stosując różne tortury wymusił z niej przyznanie się do winy. Dowiedział się też za czyją namową i zapłatą uśmierciła ona jego ukochaną. Zmusił trucicielkę i matkę swoją do wypicia takiej samej trucizny, a następnego dnia kazał je obie pochować w podziemiach zamku. 

     Od tego dnia zaczęły się pokazywać w zamku o północy duchy dwóch kobiet. Widywano je i opowiadano, że jedna na drugą wskazywała i że poruszając wargami wypowiadała jakieś słowa. Głosu ich nie słyszał nikt nigdy, podczas gdy gesty rąk i ruch warg widywało wielu. Dopiero po 1661 roku, gdy zamek był już niezamieszkały i zaczął popadać w ruinę, nowy, młody proboszcz z miejscowej parafii zainteresował się opowiadaniami miejscowych ludzi o tych dwóch kobietach. 

     Spędził on podobno 17 nocy w zamku, chcąc rozwiązać zagadkę tych dwóch potępionych dusz niewieścich. Udało mu się w pewną noc księżycową o północy dostrzec dwie postacie kobiece i nawet zdołał rozstrzygnąć, że obie powtarzały bezgłośnie po niemiecku te same słowa: "Ona jest winna". Do dziś nie jest wiadomo, czy proboszczowi udało się rozmawiać z duchami potępionych kobiet podczas nocnego z nimi spotkania, ale wiemy, że w najbliższą niedzielę odprawił on wśród ruin zamku mszę w towarzystwie wikarego i już więcej się one nie ukazywały.

Źródło: Urszula i Aleksander Wiąckowie: "Legendy Karkonoszy i okolic"

CMS by Quick.Cms| Projekt: StudioStrona.pl