Strażnik Wieczności w Górach Bystrzyckich
Na jednym z ramion Gór Bystrzyckich, tym które dochodzi do Koszeli, leży ukryta w leśnym zaciszu osada nędznych domków, dziś zwana Hutą. Nazwanie miejscowości w języku niemieckim Hüttengut (dobre chaty) było szyderczym wyśmianiem ubóstwa wiecznie towarzyszącego jej mieszkańcom lub też ujawnieniem błogosławieństwa płynącego z faktu ustronnego położenia osady. Bowiem od wieków jedynymi sąsiadami Huty były pola, łąki i samo niebo. W wioseczce znajdował się szynk, w którym zawsze wszystkiego brakowało, szkoła oraz leśniczówka. Wszystkie drogi jakby skradały się do Huty, bo przecież żadna z nich do niej nie dochodziła. Czyżby omijały ją lękając się tego ustronia? A może sama uboga Huta bała się spojrzeć w dół, w bogatą i żyzną Kotlinę Kłodzką? Ale przecież istniała i do dziś istnieje jedna wyraźniejsza ścieżka, która wiedzie na płn. - zach. Jest to droga szczególna - można nią iść i iść, długo i długo, i cały czas prosto, a kto podejmie tę samotną wędrówkę, tego wkrótce ogarnie strach. Droga jest bowiem dostojna, a jednocześnie przygnębiająca, tajemnicza, budząca grozę, a zarazem pociągająca. Droga, którą lud nazwał "Wieczność".
Ten sam lud, który tak doskonale odczuł wyjątkowość owej drogi i tak trafnie nazwał ją, jest przekonany, że cała magia tej osobliwej leśnej ścieżki pochodzi od zagadkowego tworu, który stoi ukryty w zaroślach po prawej stronie "Wieczności". Jest to Steinerne Mann = Kamienny Człowiek - znany w całej okolicy - nieforemna figura nadnaturalnej wielkości, bardziej podobna do bożka, który z własnej woli nagle wyrósł z ziemi. Nogi Kamiennego Człowieka - sztywne i bez przegubów wyrastają jakby spod ziemi. Dwa ramiona jak kołki o zaledwie zarysowanych dłoniach przytwierdzone są do nieruchomego tułowia. Na szerokich barkach siedzi sztywno osadzona, bez szyi, niepospolicie wielka głowa. Usta są zaledwie głębszą rysą. Nos mały, z okrągłym garbem. Ale z oczu Kamiennego, które są przecież tylko czarnymi wgłębieniami, przeziera coś niesamowitego. Odwieczna tajemnica?! Prastara mądrość?! Odpowiedź na zagadkę istnienia?!
Strażnik Wieczności dzisiaj stoi w lesie, ale nie zawsze tak było...
Ciekawe, że nie można wskazać, od kiedy Kamienny Człowiek stoi tam wśród drzew. Może, skoro stoi na "Wieczności", tak jak i ona nie ma początku. Ci jednak, którym takie wytłumaczenie nie wystarcza, którzy przyznają pierwszeństwo w patrzeniu na świat rozumowi, twierdzą, że Kamienny Człowiek jest dziełem kamieniarza z pobliskich Wójtowic. Ci wszechwiedzący znają nawet imię tegoż człowieka. Jak twierdzą był to Józef Brunner, którego prawe ramię było przetrącone, a spojrzenie - zezowate. Pewnego wieczoru ci sami ludzie siedzieli z Józefem w karczmie przy wódce i kategorycznie wmówili mu, że to właśnie nikt inny, jak on postawił Kamiennego na "Wieczności". Słysząc to Brunner jeszcze bardziej zwiesił swoje prawe ramię i długo milczał. Potem usiłując nakłonić swoje chore oczy do patrzenia w jednym kierunku, potakująco kiwnął siedzącym obok niego mężczyznom i powiedział: "No, tak... Jeśli chcecie, niech i tak będzie." Po czym wstał i szybko wyszedł ciągle nic nie mówiąc.
Zaledwie do zebranych doszedł trzask zamykanych przez niego drzwi, dał się słyszeć łoskot, jakby po gontowym dachu karczmy toczyły się kamienie. Kiedy mężczyźni wybiegli na zewnątrz, aby zobaczyć skąd ten hałas pochodzi, z "Wieczności" dało się słyszeć przerażająco dzikie sapanie. Nieprzytomni ze strachu szybko wrócili do izby. Zaś następnego dnia na drodze do Wójtowic znaleziono zabitego Józefa Brunnera. Miał skręcony kark. Zdarzenie to miało miejsce w pierwszym trzydziestoleciu XIX w. i jest z całą pewnością prawdziwe, mimo że nie zostało zapisane w żadnej z książek. Bardzo mocno zapadło natomiast w pamięci ludzi i to nie tylko świadków tego nieszczęsnego wypadku, którzy pozostając w śmiertelnym przerażeniu nigdy nie starali się dociec jego źródeł. Powszechnie wierzono, że Kamienny Człowiek stał w lesie od zawsze. Na pozór tylko obojętny na losy ludzi, choć bez uszu, jednak wszystko słyszący. Mimo że z sercem kamiennym, ale przecież zawsze czuwającym, spieszącym z pomocą tym, których albo opuściło w życiu szczęście, albo troski stawały się za ciężkie.
Tajemnicza śmierć wójtowickiego kamieniarza obudziła w ludziach pamięć wydarzenia, dzięki któremu po raz pierwszy usłyszano o istnieniu Kamiennego Człowieka. Działo się to w czasie, kiedy Fryderyk Wielki prowadził z Austriakami długą i wyczerpującą wojnę o posiadanie Śląska. Wielu szlachciców tego kraju było wtedy jeszcze sprzymierzonych z domem cesarskim w Wiedniu i potajemnie zachęcało ludzi do buntu przeciwko najeźdźcy. Najzagorzalszym z buntowników był graf Herberstein. Miał on swoją posiadłość - Gorzanów - nad Nysą, ale ród grafa oraz rodzinny majątek znajdowały się w Styrii. Zdarzało się czasami, że potajemnie przekraczał granicę, zatrzymywał się na zamku w Gorzanowie i z wielką przezornością oddawał szpiegostwu na rzecz Austrii. Prusacy od przekupionego człowieka dowiedzieli się o poczynaniach Herbersteina, jednak mimo wielkiej czujności, nie mogli go złapać.
Ale pewnej jesiennej nocy, kiedy hrabia przebywał w swoim zamku, przybył tam odział pruskiej piechoty przyprowadzony przez szpiega i wdarł się do środka. Prusacy w poszukiwaniu zdrajcy otoczyli zamek i przeszukali go od piwnicy aż po strych. Wszystko daremnie. Herberstein jakby rozpłynął się w powietrzu. Naprawdę - przebrany za parobka wymknął się tuż obok pruskiego żołnierza tylnymi drzwiami. Gdy tylko zniknął w ciemnościach, Prusak zorientował się, kim był chłop, który dopiero co przeszedł obok niego. Natychmiast uderzył na alarm i wraz z kamratami wyruszył w pościg za grafem. Ten biegł tak szybko, jak tylko sam diabeł by potrafił. Mimo że wrogowie deptali mu już po piętach, zdołał im się wymknąć. Wreszcie wyczerpany i śmiertelnie przerażony dobiegł do lasu. Kto wie, co stałoby się z Herbersteinem tropionym przez wrogów jak dzikie zwierzę, gdyby, jak głosi legenda, nie pomógł mu Kamienny Człowiek. Las, w którym ten stał od stuleci, należał bowiem do rodu grafa. Zatem, żeby odwdzięczyć się za doznawaną opiekę Steinerne Mann postanowił udzielić ratunku uciekającemu.
Najpierw sprawił, że żołnierze pruscy usłyszeli w lesie hałas jakby polowania, a przez to zgubili odgłosy biegnącego przed nimi hrabiego. Klnąc i złorzecząc jednak nie zaprzestali pościgu. Wtedy w dziwny sposób kamienie jakby się zmówiły, bowiem nagle wyrastały spod ziemi tuż przed stopami goniących. Ścigając tak hrabiego, jednocześnie weszli na grzbiet górski. Znaleźli się na nim nocą. Nagle usłyszeli niedaleko od siebie jakieś odgłosy, jakby urywane oddechy zmęczonego człowieka. Byli przekonani, że tuż obok nich musi być graf. Bardzo długo szli jednak przez gęsty las i nikogo nie spotkali. A im dłużej tak wędrowali nocą w ciemnym borze, tym bardziej rósł w nich strach. Zwłaszcza Prusak idący na przedzie był już bliski obłędu. Wtem nagle spostrzegł stojącą tuż przed nim jakąś postać. Był to Kamienny Człowiek. Oddalony od niego o jakieś 20 kroków stał milcząco i nieruchomo. Żołnierz sądził, że to nie może być nikt inny jak tylko ścigany Herberstein. Widocznie znieruchomiał ze strachu i oczekiwania na atak stojącego tuż przed nim wroga. Prusak, nie spuszczając oka z nieprzyjaciela, zaczekał na nadejście swego zostającego w tyle towarzysza i trzykrotnie krzyknął z całej siły: "Ktoś ty?" Po trzecim wezwaniu strzelił. Las odpowiedział głuchym echem i w tej samej chwili żołnierz upadł nieżywy na ziemię. Kula odbiła się od kamiennego ciała Strażnika Wieczności i śmiertelnie trafiła strzelca w sam środek czoła. Towarzysze nieszczęśnika rzucili się z bagnetami na rzekomego grafa chcąc pomścić śmierć swego przyjaciela. Lecz kiedy zbliżyli się do tajemniczej postaci i rozpoznali w niej kamienną figurę sromotnie zawstydzili się swojej pomyłki. A Starzec patrzył na nich wyniośle swymi kamiennymi oczyma i milcząco uśmiechał się, bowiem wszystko odbyło się, jak zaplanował. Haniebnie pokonanym me pozostało nic innego, jak tylko w milczeniu znieść z gór zwłoki zabitego żołnierza. Tymczasem Herberstein dotarł tajemną drogą za granicę.
Pamięć owego wydarzenia trwa do dziś w nazwie owej ścieżki, tj. Droga Wielkiego Strachu, albowiem wielkie było przerażenie hrabiego podczas tej ucieczki. Podania, które opisują działanie wszelkich duchów, nie pomijają i tej historii o uratowaniu Herbersteina przez Kamiennego Człowieka. Przekazują one również, że tak jak ta tajemnicza postać nigdy me przestała być wierna rodowi ze Styrii, tak też zawsze była wrogiem Prus. Bowiem okoliczni mieszkańcy Huty twierdzą, że wielokrotnie widziano Kamiennego Człowieka przechadzającego się nocą po ruinach Fortu Wilhelma, podczas gdy miałby on stać nie poruszony na swoim stałym miejscu.
Od opisanych wyżej wydarzeń nigdy więcej nie słyszano, aby się wtrącał on do polityki możnych tego świata. Raczej znajdował zadowolenie w tym, że obserwował życie okolicy i czasami, o ile było to konieczne, ingerował w losy jej mieszkańców. Szczególnie interesował się nieszczęśliwie zakochanymi parami. Przy tym zawsze stawał bardziej po stronie kobiet i dziewcząt niż mężczyzn i chłopców (sam przecież był mężczyzną). W kłótnie małżeńskie prawie wcale się nie wtrącał. Uważał, że niejednokrotnie i sam Pan Bóg nie umiałby znaleźć takiego rozwiązania sporu, aby zadowolić każdą ze stron. Zawsze jednak, gdy w dwu młodych sercach zaczynało się rodzić uczucie miłosne, mech w oczach Kamiennego zaczynał migotać przepełniając jego twarz tajemniczym wyrazem. On sam zaś tak uparcie i długo kusił zakochanych, aż oboje niby przypadkowo zaznawali przy jego boku i pod jego opieką pierwszych uciech miłości.
Bywało jednak, że na drodze do szczęścia młodym stawały różne przeszkody. Wtedy Kamienny Człowiek miał do wykonania trudniejsze zadanie. Szczególnie było ono skomplikowane, gdy rodzice zakochanych nie chcieli zgodzić się na małżeństwo swych dzieci. Wtedy Starzec poprzez męczące sny drążył ich upór. Dniem i nocą podsuwał im na myśl tyle wątpliwości, że wreszcie dla świętego spokoju wypowiadali: "Tak". Jednak czasami zdarzało się, że wszystkie te tajemne działania były bezsilne wobec zatwardziałego rozsądku jakiegoś ojca lub hardego serca jakiejś matki. Wtedy pozostawał jeszcze ostatni środek - zarośla. Właśnie tam Kamienny wabił na ostatnią schadzkę swoją nieszczęśliwie zakochaną parę. Uśmierzał gorycz panującą w ich sercach, potem coraz bardziej wzniecał ogień ich miłości, aż oboje zapominali o całym bożym świecie. Zauroczonych sobą nakłaniał, aby w jagodzinach za jego plecami dopełnili swego uczucia. Kiedy tak patrzył na czule obejmujących się kochanków, prawdziwie współodczuwał ich szczęście. Gdy kochankowie nieprzytomni jeszcze po upojnej chwili rozkoszy, wstawali z zamiarem podziękowania swemu dobroczyńcy i niebacznie dotykali go, zdumieni czuli, że jest on ciepły.
Stare zarośla - ten ostatni środek -jak sięgnąć pamięcią, nigdy nie zawodziły. Bowiem skoro tylko matka dziewczyny zobaczyła jej błogosławiony stan, sama domagała się, aby młodzi jak najszybciej pobrali się. Wielu mogłoby się oburzać na niemoralność postępowania Kamiennego Człowieka, ale czymże jest tych kilka głosów wobec wieczności.
Starzec stał na przypisanym mu miejscu, zupełnie zadowolony z funkcji jaką pełnił w życiu okolicznych mieszkańców. Aż pewnego dnia zdarzyło się, że przechodziła obok niego kobieta, którą kiedyś połączył z ukochanym mężczyzną. Ta, widząc zarośla, uśmiechnęła się na wspomnienie spędzonych w nich miłosnych chwil. Uśmiech jej tak podniecił Kamiennego Człowieka, że zapragnął objąć ją swymi ramionami. Na szczęście w porę zorientował się, że to mogłoby ją śmiertelnie przestraszyć. Dlatego nadal stał nieruchomo na swoim miejscu patrząc jedynie za odchodzącą, jak w zieloności znikają jej falujące biodra. Zajęty takimi historiami Starzec spędzał dziesiątki lat i właściwie był zadowolony ze swego losu. Małżeństwa bowiem, które miały przy nim swój początek, wprawdzie nie należały do najspokojniejszych, ale przecież nigdy się nie rozpadały. I wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, gdyby nie wydarzenie, które do głębi wstrząsnęło Starcem...
Od dzieciństwa była ruchliwa jak trzmiel. Czarnooka, kędzierzawa, silna i piękna - najstarsza córka drwala Schirmka. Wraz z ojcem przybyła do Huty z Czech. Ledwo co bluzeczka opinając się uwydatniła jej piersi, a ona już zaczęła zawracać w głowach chłopcom i flirtować z nimi w lesie przy Kamiennym Człowieku. Chociaż ten zawsze był pobłażliwy wobec swawolności, to jednak dziewczynę płoszył i jak mógł, studził jej miłosny zapał. A to jakaś furmanka przejechała drogą, a to leśnik z psem akurat wyszedł na obchód. Mimo to jednak dziewczynie udało się stracić przy Starcu niewinność. Widząc to Kamienny dniem i nocą myślał, co zrobić aby z powodu swej namiętności nie stoczyła się na dno. Wtedy dotarła do niego wiadomość, że dziewczyna zeszła w dolinę, aby służyć u bogatego gospodarza. To ucieszyło, ale i zasmuciło Starca, bowiem czuł się niejako za nią odpowiedzialny. Rozmyślał o niej, czasami przychodziła do niego we śnie. Jednak mimo całej tajemnej siły jaką posiadał, nie miał przecież nieograniczonej władzy nad losami ludzkimi. Kilka miesięcy po odejściu dziewczyny wdał się w spór z nadleśniczym Skeyde z Pokrzywna. Jego konie pewnego razu na widok kamiennej postaci stojącej w lesie spłoszyły się, rozbijając wóz w kawałki. Steinerne Mann musiał w każdej chwili być gotowy do użycia całej swej siły, bowiem Skeyde nie tylko znieważył go nazywając leśnym straszydłem ale też zapowiedział, że każe poćwiartować jego ciało i zmieść z powierzchni ziemi.
Dlatego Kamienny Człowiek nie spostrzegł, że dziewczyna w kilka miesięcy później wróciła do Huty i potajemnie pozbyła się dziecka (ojcem jego był pan, u którego służyła) zakopując zwłoki pod drzewem śliwkowym w ogrodzie swego ojca. Po roku dopuściła się podobnej zbrodni w ten sam sposób. I znów Starzec niczego nie zauważył, ponieważ tak silnie był zaślepiony nienawiścią do nadleśniczego z Pokrzywna, że na nic nie zwracał uwagi. Ale kiedy zwyrodniała matka, która przez rozpustę stoczyła się na samo dno, po raz trzeci dokonała mordu, wtedy Kamienny Człowiek zbudził się ze swego letargu. Pewnej bezsennej nocy usłyszał on bowiem dochodzący z okolic Huty stłumiony okrzyk przerażenia małego dziecka i odczuł, jak ziemia zadrżała śmiertelnymi drgawkami jego ciała. Wtedy poruszył się na swoim stałym miejscu i wszystkowiedzącymi oczyma zobaczył, jak morderczyni układa na świeżo zasypanych zwłokach darninę, po czym szybko ucieka przez las w stronę wsi.
Po ujrzeniu tego strasznego widoku Kamienny Człowiek stał zupełnie przygnębiony i struchlały. Kiedy po tym wstrząsie odzyskał siły, zaraz postanowił odszukać nieszczęsną kobietę. W przerażone serce jej matki wyszeptał wszystkie obserwacje, które poczynił. Sąsiadom podsunął wyjaśnienie krzyków, które oni także słyszeli. W ten sposób wieść o zbrodniarce wkrótce obiegła całą okolicę. Jednocześnie ani na krok nie odstępował od uciekającej. Wszędzie gdziekolwiek była, czuła za sobą jego obecność. Milczący stał przy jej łóżku, kiedy kładła się spać i spoglądał na nią przeszywająco. Kiedy chciała jeść, ściskał jej szyję tak, że każdy kęs stawał się nie do zniesienia. Kiedy mimo całego tego dręczenia jej upór nie osłabł, pewnej nocy położył na jej piersi zwłoki ostatnio zamordowanego dziecka. Przy tym śpiewał cichutko słodką kołysankę, którą matki śpiewają swoim dzieciom na dobranoc. To wreszcie złamało jej twarde, kamienne serce. Wyskoczyła z łóżka, pognała na ulicę i kazała pierwszemu napotkanemu policjantowi zaaresztować się. Wsadzono ją do ciężkiego więzienia w Świdnicy. Widząc nieszczęsną w takiej biedzie Kamienny Człowiek zlitował się nad nią. W dniu wydania wyroku, kiedy stała przed szafotem, ukazał się jej pełen łagodności i ciepła. Dzięki temu napełnił serce skazanej ukojeniem tak, że nie odczuła zbyt mocno katowskiego cięcia.
Po tym strasznym wydarzeniu Starzec stracił swoją moc, jego poorana wiatrem twarz z trudem dała się rozpoznać. Wprost złorzeczył swemu istnieniu i kiedy zobaczył kostuchę idącą przez "Wieczność" do Huty, by czynić swoją powinność, zawołał ją prosząc o śmierć. Ta zawahała się, nie wiedząc kto ją woła. Ale kiedy zobaczyła Kamiennego Człowieka, szyderczo śmiejąc się pokręciła głową, naciągnęła jeszcze bardziej szary płaszcz na swój szkielet i cicho odeszła. Księżyc obojętnie i zimno patrzył na żałość Starca, gwiazdy tańczyły nad nim, wiatr dudnił wśród drzew nie zwracając na niego uwagi, nawet zwierzyna z daleka omijała go, gdy tylko niebacznie znalazła się w pobliżu. Czuł się zatem przez wszystkich odrzucony i wzgardzony. Do tego wszystkiego pewnego wieczora stanął przed nim nadleśniczy Skeyde - człowiek, którego on ze wszystkich ludzi na świecie najbardziej nienawidził. Dużo wcześniej zsiadł z wozu i ostatni odcinek drogi szedł pieszo. Kamienny nie słyszał nadejścia leśnika bowiem w jego duszy panował teraz zupełny mrok. Zapewne także pod wpływem ciągłego przygnębienia tajemna siła bardzo osłabła. Przede wszystkim dar przewidywania, który przecież był tak silny, prawie całkiem zaniknął. W przeciwnym razie bowiem Starcowi byłoby wiadome, że tego dnia z powodu nadużyć pozbawiono Skeyde urzędu nadleśniczego. Przynajmniej powinien był on wiedzieć, że ta ostatnia podróż leśniczego była jego pożegnaniem z lasem, który stanowił jedyną czystą miłość, jaka w dumnym i plugawym sercu tego człowieka jeszcze żyła.
Kiedy Skeyde zbliżył się do Kamiennego i zobaczył jego nieforemną głowę wystającą wśród zieleni, wybuchnął głośnym śmiechem, potem łamiąc gałęzie stanął przed nim w ciągłych napadach szyderczego śmiechu. "Tak, tak" - głośno krzyknął. "To kamienne ścierwo jeszcze stoi w środku pięknego lasu, a ja muszę odejść; ja, nadleśniczy Skeyde, zostałem wypędzony jak parszywy pies. Do diabła!" Mówiąc to splunął Starcowi w sam środek pooranej wiatrem i znękanej twarzy. Ta nowa zniewaga doznana od największego wroga do żywego zraniła go. Jego twarz nabrała wyrazu demonicznego, z oczu biła wściekłość. Przerażony Skeyde cofnął się i zobaczył, że Kamienny prawym ramieniem sięga po coś za swoje plecy. To wprawiło nadleśniczego w osłupienie. Pełen trwogi uciekł.
Gdy wszedł do domu, osłupiały długo stał w sieni i nie mógł zrozumieć co mogło oznaczać to zachowanie Kamiennego Człowieka. Zdarzenie nie dawało mu spokoju, wszędzie chodził za nim tajemniczy obraz Starca. Bliski obłędu, jak lunatyk wstał pewnej nocy i poszedł do sypialni, w której na gwoździu wisiała strzelba. Sprawdził czy jest nabita i stanął przed wielkim lustrem. Nie zobaczył w nim jednak swojego odbicia. Zamiast niego ujrzał Kamiennego Człowieka stojącego na "Wieczności", jak prawą ręką sięga po coś za swoje plecy. "Aha, toś tak to zrobił" - pomyślał Skeyde. Zdjął strzelbę z gwoździa i trzymając ją w prawej ręce przełożył za plecy jednocześnie odchylając głowę do tyłu. Po czym nacisnął spust. Kiedy na odgłos strzału do pokoju wbiegli ludzie, przed lustrem leżał Skeyde z roztrzaskaną głową i uśmiechem zadowolenia na ustach. Strzał, który zabrał z tego świata duszę nadleśniczego, przeszył drewniane ściany leśniczówki i spłoszył leśną zwierzynę. Kiedy stłumiony odgłos dotarł do Kamiennego Człowieka, przez jego ciało przeszedł dreszcz. Bardzo dotkliwie odczuł bowiem to zrządzenie losu, które znów zmusiło go do pozbawienia życia jeszcze jednego człowieka. Nie mógł tego przygnębienia niczym przezwyciężyć. Drzewa rosły nad nim coraz wyżej i gęściej, a on patrzył na to ze spokojem. Był zadowolony, kiedy dzikie zarośla zupełnie schroniły go przed ludzkim wzrokiem. Tylko w noc Bożego Narodzenia nachodzi go wspomnienie o wcześniejszym barwnym życiu. Wtedy gdy tam na dole zewsząd słychać o północy śpiew, nad głową Starca bardzo krótko żarzy się jakieś błogosławione światło. Ale niestety od czasów I wojny światowej i ono zgasło.